Zapytany o opinię na temat książki (widziałam – miał w ręce
– przeglądał, nawet spędził z nią dłuższą chwilę) Potomek prychnął, że „on
książek dla bab nie czyta” – normalnie pochyliłabym się nad zagadnieniem i
wytłumaczyła mu co sądzę na temat takiego generalizowania (uszami mu już to
wychodzi, bo będąc typowym 8-latkiem wiele rzeczy dzieli na „babskie” i „dla
mnie”, a ja zapędzam się często w tyrady na temat bezzasadności takich
podziałów) – ale tym razem zbytnio już byłam pochłonięta czytaniem rzeczonej
książki.
Zosia z ulicy Kociej (bo o ten tytuł sprawa się rozchodzi)
to bardzo zabawa książka, opisująca perypetie 9-letniej Zosi, jej 3-letniej
siostry oraz bliższej i dalszej rodziny. Historia rozpoczyna się wyprowadzką
Zosi z Warszawy do podwarszawskich
Łomianek (do czego wybitnie przyczyniła się pewna kupa - o jedną psia kupę za daleko i każdy by nie
wytrzymał;). Już na pierwszych stronach trup (mysi) ściele się gęsto – a dalej
jest tylko lepiej;)
Nowe miejsce zamieszkania – jakże różne od centrum dużego
miasta – trzeba sobie oswoić i się z nim zaprzyjaźnić. Dużą pomocą okazuje się
ciocia dziewczynki, okoliczne koty, pająki i…….no to trzeba po prostu
przeczytać.
Zabawnie opisane perypetie Zosi i jej zwariowanej rodzinki
kontynuowane są w tomach Zosia z ulicy Kociej na zimę, na tropie, na wakacje,
na wiosnę, na wakacje (więc na każdą porę roku i niemal każdą okazję) – można w
nich znaleźć zabawę, przygodę, przyjaźń, zwierzęta i mnóstwo, mnóstwo ciepła i
miłości.
Polecam poczytać dzieciom lub podsunąć do samodzielnego
czytania (a także poczytać samemu – bardzo odstresowująca lektura.
Ps. Kilka dni po napisaniu szkicu posta jestem po przeczytaniu wszystkich części "Zosi..." i wcale nie wstyd mi się przyznać, że z niecierpliwością czekam na kolejny tom, który podobno niebawem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz